Piętnastogodzinna podróż samolotem z Amsterdamu do Singapuru okazała się dość szybka. Wylądowałem po 16.00 na jednym z najnowocześniejszych lotnisk świata, które dla wielu podróżnych szczególnie tych udających się do Australii jest portem tranzytowym. Od czasu opuszczenia samolotu do pojawienia się na płycie singapurskiego metra minęło niespełna 15 minut- jeszcze nigdy w życiu nie udało mi się w tak szybkim tempie załatwić wszystkich formalności wraz z odbiorem bagażu. Z kupnem 3 dniowego biletu na metro także nie było żadnego problemu- wrzucasz drobne do automatu stojącego przy wejściu do metra, określasz ilość dni, lub jak ja turystyczny bilet 3 dniowy i plastikowa karta wyskakuje z automatu. To co uderza każdego przyjezdnego do Singapuru to czystość. Przez okres mojego pobytu w tym państwie nie widziałem ani jednego śmiecia na ulicy, ani rzuconego gdzieś przez przypadek peta papierosa. Przylatując do Singapuru trzeba pamiętać aby nie mieć przy sobie gumy do żucia a nawet najmniejsza ilość narkotyków grozi karą śmierci. W Singapurze nawet żebractwo jest karalne! Mandaty przyprawiają o zawrót głowy- zaczynają się od 500 dolarów singapurskich za rzucenie peta na chodnik, przez 1000 za karmienie ptaków i załatwianie mniejszych potrzeb fizjologicznym pod drzewkiem po 2000 i więcej za rozpylanie gazów w miejscach publicznych.

Godzina 1700 a ja w kurtce zimowej, zimowych butach i kalesonach – temperatura 33°C!
Przyjechałem metrem. Stoję na ulicy w pobliżu której znajdował się zarezerwowany wcześniej hotel. Każdy, kto wjeżdża do Singapuru musi wpisać na karcie emigracyjnej dane dotyczące miejsca pobytu w Singapurze. Dlatego warto wcześniej zarezerwować sobie choć na jedną noc jakiś hostel lub hotel.
W tym upale rozpocząłem poszukiwania mojego hotelu. Dziwne nazwy ulic jak Gayland, Oral sa. W tej plątaninie ulic i uliczek, po godzinie błąkania, zdecydowałem się wziąć taksówkę – a ta przecięła raptem dwie uliczki dalej – jakieś 200 metrów pod mój hotel. Mój plan zakładał prysznic i lulu, ale kto mnie zna to wie, że nie mogło to się wydarzyć. Dwie godziny później jechałem znów metrem do centrum Singapuru.
Kwitnące boungelwille przywitały mnie tuż po wyjściu z metra w centrum Singapuru. Dalej rozświetlone drapacze chmur! Piękne! I nowoczesna równie imponująca „opera”. Ten wieczór spędziłem na chodzeniu wśród oświetlonych wysokościowców. Gdzieniegdzie wyszedł jakiś paw, bażant; drogę przebiegła mi jaszczurka- to wszystko w centrum biznesowym miasta! Starałem się odnaleźć jakąś restauracyjkę żeby coś zjeść ale jak na złość w samym centrum o tej porze wszystkie były już zamknięte. Wróciłem do hotelu ostatnim metrem ok. północy. W „mojej” dzielnicy Little India o tej porze było jeszcze pootwieranych dużo kafejek z chińskim jadłem dzięki czemu tej nocy nie poszedłem spać o pustym żołądku. Mój grafik turystyczny był mocno napięty, bo na miasto przeznaczyłem sobie zaledwie 3 dni. Jak się później okazało musiałem wszystkie zaplanowane atrakcje zobaczyć w dni dwa. Mój drugi dzień w Singapurze rozpocząłem od kupna biletu do malezyjskiego Kuala Lumpur. Zgodnie z instrukcjami w przewodniku przyjechałem na dworzec kolejowy wokół którego było nadzwyczaj bardzo spokojnie- zawsze w pobliżu takich miejsc jest mnóstwo ludzi a tu zaledwie kilka osób spokojnie spacerujących przed głównym gmachem dworca. Rozpocząłem poszukiwanie głównego wejścia, którego nie mogłem nigdzie znaleźć. Nie wiedziałem też żadnych pociągów a jedynie przez siatkę zobaczyłem nieco zarośnięte tory kolejowe. Zacząłem moim marnym angielskim rozpytywać ludzi, którzy oznajmili mi, że niestety od roku dworca kolejowego w Singapurze już nie ma. Ponoć nikt tu nie wsiadał, bo bilety były zbyt drogie, więc większość turystów wolała dojechać metrem do granicy z Malezją i tam wsiąść na pociąg o wiele tańszy od tego zakupionego w Singapurze. Jeden Pan wyjaśnił mi na mapce gdzie mam jechać i gdzie wysiąść by dostać się na miejsce skąd jeszcze z Singapuru odjeżdżają pociągi. Pojechałem. Wysiadłem z metra i wąskimi korytarzami podążyłem za tłumem ludzi zmierzających na pociąg tyle, że wszyscy mieli karty miesięczne i tylko podchodzili do bramek i przechodzili dalej. Ja musiałem kupić bilet i tu zaczęły się moje problemy. Na pytania gdzie mogę znaleźć kasy każdy kierował mnie do…Malezji. Ok., zatem ustawiłem się w kolejkę do przeprawy paszportowej. Przeszedłem granicę i zacząłem szukać kas biletowych. Owszem są ale jak się okazało 50 km stąd w najbliższej malezyjskiej miejscowości a jak chce kupić tu bilet to muszę przejść do Singapuru i tam sobie kupić. Ok., więc wróciłem znów do Singapuru. Tu znów wszyscy kierowali mnie do Malezji- nawet miła młoda Pani narysowała mi na kartce miejsce w której są kasy. Znów ustawiłem się w kolejkę do Malezji. Przeszedłem granicę. Niestety okazało się, że ze względu na remont kasy w miejscu gdzie powinny być kasy zostały zamknięte. Postanowiłem tego dnia zrezygnować z dalszej próby pozyskania biletu. Przyjadę jutro z bagażem i zobaczymy co będzie dalej. A dalej się działo. Przy kolejnej próbie wejścia do Singapuru „aresztowano” moją małą osóbkę. Zabrali mi paszport. Dobrze, że mnie w kajdany nie zakłuli. Ale nawet się bardzo nie bałem bo przecież nic nie zrobiłem złego. Niestety uznano mnie za przemytnika i musieli sprawdzić co takiego przemycam, bo przekraczać 3 razy granicę w ciągu niespełna godziny to coś jest na rzeczy. W towarzystwie umundurowanego na zielono urzędasa zwieziono mnie windą i posadzono w klimatyzowanej „klacie” ze szkła. Obok mnie w „klatach” siedziało 3 mężczyzn i 2 kobiety- wszyscy o tajskich rysach. Co chwile wołano kolejne osoby do biurka, gdzie 3 urzędasów decydowało o dalszym losie zatrzymanych. Matko- żeby mi tylko pozwolili wrócić do hotelu po bagaż- pomyślałem wówczas. Gdy przyszła kolej na mnie widziałem jak „zieloni” przekazują sobie mój paszport z rąk do rąk i po minach widzę, że nie wiedzą co zrobić. W końcu zawołali mnie do siebie- drzwi mojej „klaty” automatycznie się otworzyły. Usiadłem prze nimi a oni pytają co się dzieje, bo ja jestem z Polski i nie potrzebuję wizy przecież do Singapuru. No to im opowiedziałem jak umiałem, że szukam kasy biletowej gdzie mógłbym kupić bilet do Kuala Lumpur i że wszyscy mnie odsyłali raz do Malezji raz do Singapuru. Przez chwile oficerowie zapadli w cisze i chwile potem jednocześnie wybuchli śmiechem. Jedna z zielonych kobitek oddała mi paszport i zaprowadziła mnie wąskimi tunelami, którymi nikt nie chodził do maleńkiego pomieszczenia z jednym okienkiem gdzie mogłem w końcu zakupić bilet, co zresztą zrobiłem. Byłem szczęśliwy- znów dobry los miał mnie w swoich rękach. Pociąg wyjeżdżał nazajutrz wieczorem więc tego dnia musiałem odwiedzić większość zaplanowanych miejsc. Zacząłem od Esplanade- Teatres on the Bay- budynek centrum sztuki mieszące salę koncertową i teatralną, amfiteatr na powietrzu. Cała bryła przypomina kształt najbardziej śmierdzącego owocu świata- durianu (mi szczególnie gmach podobał się nocą oświetlony na niebiesko). A co do durianu- a jakże spróbowałem go jeszcze tego samego dnia na targowisku a właściwie jego obrzeżach, bo sam zapach uniemożliwiał jego sprzedaż na samym targu. Spróbowałem go jedynie kawałek bo całość nie mieściła by mi się w obu dłoniach. W smaku przypomniał mi zepsutą cebule więc podniebienia mi nie urwało (żeby jednak smak durianu zabrać do Polski kupiłem sobie cukierki i Ci, którzy je spróbowali pluli po podłoge z tekstem: gdzie takie świństwo kupiłeś?) Nieopodal Esplanade przy Marina Bay podziwiać można symbol Singapuru- Merliona- pół lwa, pół ryby, który z pyska tryska wodą. Nieopodal stoi ratusz miejski a obok rozciąga się park Padang. To tu Singapur na mocy podpisanego dokumentu uzyskał niepodległość od Wielkiej Brytanii w 1963 roku. Dalej przy Victoria Hall stoi pomnik Rafflesa- założyciela współczesnego Singapuru, który ponoć w tym miejscu zszedł z okrętu i zaczął budować osadę. Wokół pomnika rosną tzw. drzewa podróżników rozchylające swoje liście niczym olbrzymie pawie. Dalej górują wieżowce wśród których odnalazłem tablicę upamiętniającego naszego rodaka Józefa Korzeniowskiego. W Chinatown odwiedziłem świątynię Zęba Buddy i wziąłem udział w niezwykłym nabożeństwie ku czci Buddy. Odwiedziłem też kolorową hinduską świątynię Sri Mariamman i meczet Sułtański do którego wszedłem nieproszony bocznymi drzwiami, ale na szczęście nikt mnie stamtąd nie wygonił. Tu wśród wąskich uliczek pierwszy raz zobaczyłem sklepy oferujące zasuszone zwierzęta wykorzystywane do zabobonnych rytuałów oraz sklepy z dobrami dla zmarłych- można kupić plik studolarówek a nawet samochód, mieszkanie, koszule, stringi itp. i wysłać go zmarłemu w zaświaty poprzez wrzucanie owych nabytych dóbr do specjalnych czadzi przed świątyniami- wraz z dymem dary te trafiają do zmarłych (kupiłem plik dolarów singapurskich, ale przywiozłem je do Polski jako pamiątkę). Najbardziej zachwyciła mnie jednak nowoczesna Marina Bay Sands- obecnie wizytówka Singapuru- gmach przypominający wielki okręt zbudowany ze stali i szkła. Trzy wieże liczą sobie po 55 pięter. Wewnątrz znajduje się hotel z ponad 2500 miejsc noclegowych, sale widowiskowe, galeria handlowa, teatr i najdroższe na świecie kasyno. Dach obiektu też jest zadziwiający- znajduje się tu największy na tej wysokości basen i park z palmami- niestety w czasie mojego pobytu obiekt był nieczynny. Odwiedziłem galerię handlową, gdzie ceny mnie zmroziły- cóż „nie dla psa kiełbasa”. Klimatyzowane zadaszone chodniki na zewnątrz zapewniają możliwość przemieszczania się po tym obszarze nawet w 45 stopniowym upale. W Singapurze w 2010 roku odbyły się letnie Igrzyska Olimpijskie Młodzieży po których pozostał „ogień olimpijski”, boisko z trybunami a także park z palmami kokosowymi, pod którymi każde państwo biorące udział w tej imprezie ma swoją tabliczkę- odnalazłem również i „polską palmę”. Tu zobaczyłem również sesję fotograficzną super chińskich panienek- naprawdę zadbane, eleganckie młode i zgrabne panie… niestety wystarczyło podejść nieco bliżej nich i po niskim głosie i twarzy nietrudno było się domyśleć, że to niestety nie panie a transwestyci pozujący do gazetek- ale człowiek łatwo może się pomylić! Podobał mi się singapurski ogród botaniczny z licznymi odmianami storczyków. Niestety zabrakło mi czasu na osławione i opisywane przez wielu podróżników singapurskie ZOO- może następnym razem???