Wiedziałem, że wyprawa na Borneo będzie bardzo kosztowna dlatego przygotowując plany mojej kolejnej podróży- tym razem do Malezji- nawet nie uwzględniłem dnia na tej niesamowitej wyspie. Ale jak napisałem w rozdziale „O mnie” bardzo lubię niespodzianki. I tym razem taką niespodziankę dostałem od losu. W Kuala Lumpur w jednym z hotelików w których mieszkałem była 4 dniowa wycieczka na Borneo z ceną na którą patrzyłem z niedowierzaniem (tak niska), że kilkukrotnie przepytywałem Panią z recepcji czy oby na pewno jak pisało na ulotce jest w niej zawarty przelot, wyżywienie, zakwaterowanie itd. Według niej (o ile rozumiałem) tak było dlatego zdecydowałem się zaryzykować. W hotelowym pokoju zostawiłem główny bagaż, drzwi zamknąłem na klucz- powiadomiłem recepcję, że pokój zatrzymuję na te dni i … jazda. Pod hotel podjechał po mnie właściciel biura podróży i z siedzącą już trójką Niemców ruszyliśmy na lotnisko. Podróż samolotem do Kuching w stanie Sarawak minęła mi głownie na próbach dogadania się z innymi uczestnikami wyprawy a było nas w sumie 12. Kiedy przewodnik przedstawiał nas po kolei: Niemcy, Austriacy, Amerykanie itd. dodał na końcu „i witamy Pana z tak egzotycznego państwa jak Polska”. W samolocie jednak okazał się, że takich „egzotycznych” ludzi jest więcej: Thomas- Polak mieszkając w Nowym Yorku, Magda i Piotrek- Polacy na stałe żyjący w Wiedniu! No ale tylko ja zostałem…. wyróżniony! Z lotniska w Kuchingu busem przejechaliśmy do hotelu skąd następnego dnia o świcie ruszyliśmy na wyprawę do dżungli. Po 4 godzinach jazdy przesiedliśmy się w łodzie napędzane silnikiem spalinowym i ruszyliśmy rzeką, której nazwy nie mogę sobie dziś przypomnieć. Po drodze mijaliśmy wioski plemienne ale przewodnik zabronił nam do nich machać i robić im zdjęć bo często tubylcy wpadali w wściekłość i strzelali z łuków zatrutymi strzałami w wycieczkowiczów. Rzeczywiście niektórzy nie wyglądali sympatycznie i od początku aż po znikniecie za kolejnym zakrętem rzeki byliśmy na ich oku. Po 3 godzinach rejsu od którego już mi „cztery litery” rozbolały (siedzenie na zwykłych drewnianych siedzonkach) w końcu dotarliśmy do celu naszej wyprawy. Była to niewielka osada zamieszkała przez kilkanaście osób. Wszystkie chatki były wykonane z tego co podarowała natura- drewna i liści. Wszystkie miały półmetrowy odstęp od gruntu tak by uchronić dom przed wilgocią i dać odpowiedni przewiew chaty. Tutejsi mieszkańcy chętnie z nami rozmawiali, robili sobie zdjęcia. Mężczyźni pokazywali nam jak rozpalić ogień za pomocą krzesiwa, jak strzelać z łuku; kobiety przygotowały nam strawę. Po południu udaliśmy się do lasu gdzie największą atrakcją były tzw. canopy skywalk, czyli spacer po mostkach z lian zawieszonych na wysokości konarów drzew. Tam też pokazano nam drzewa z liści których produkuje się środki antykoncepcyjne dla kobiet a także drzewo, które rośnie bardzo szybko i jest bardzo twarde a z którego produkuje się pewien specyfik dla mężczyzn). Na noc zostaliśmy zakwaterowani w niewielkim hoteliku gdzie była wyłożona księga gości- przeglądnąłem ja i znalazłem nazwisko… Beaty Pawlikowskiej z Polski- mam nadzieję, że tej „Blondynki” Beaty Pawlikowskiej! Tej nocy mieliśmy oberwanie chmury- lało jak z pompy strażackiej- rano nurt rzeki był tak gwałtowny, że musieliśmy poczekać parę godzin aż sytuacja się ustabilizuje. Drugiego dnia ruszyliśmy na poszukiwanie orangutanów- niestety nie spotkaliśmy żadnego- jeden z uczestników kłócił się i domagał się odszkodowania bo on właśnie miał na tej wycieczce zobaczyć orangutana a go nie zobaczył- zagroził procesem sądowym i chciał żebyśmy mu podpisali petycje w tej sprawie- nikt mu jednak tego nie podpisał.