Jestem stworzeniem ciepłolubny i nie bardzo lubię jeździć w zimne kraje ale jest jedno państwo- choć zimne to gorące- jak to możliwe? Celem mojej kolejnej podróży była Islandia –lodowa, wulkaniczna, pełna źródeł geotermalnych, wodospadów, pięknych czarnych plaż i ciekawych ludzi.
Swoją podróż zacząłem od Keflaviku gdzie przy lądowaniu wiatr kilkukrotnie zarzucił samolot, co spowodowało, że wielu ludzi mocno naciągnęło powietrza w płuca ze strachu. Po załatwieniu formalności a warto pamiętać, że na wjazd na Islandię wystarczy dowód osobisty, chodź nie należy ona do Unii Europejskiej, udałem się do wypożyczalni samochodów. Już w Polsce zarezerwowałem sobie malutki samochód. Okazało się, że popyt na samochody w „moim okresie” jest tak niewielki, że zaproponowano mi samochód lepszej marki w tej samej cenie. Myślę, że tak naprawdę to było działanie moich byłych uczniów szczególnie Sylwii, która wiedziała o moim przylocie na tę niezwykłą wyspę. Dziwnym zdarzeniem kazało się, że obsługa wynajmująca samochód zna już „Profesora Gotfryda” i zna moich byłych uczniów którzy pracują na lotnisku w Keflaviku dzięki temu mogłem liczyć na większą przychylność i lepszy samochód. Ruszyłem wynajętym fordzikiem przed siebie. Trasę tej nocy miałem krótką- zaledwie 7km. Zarezerwowałem sobie nocleg w pobliskim miasteczku w domu rybaka. Dwa dni wcześniej otrzymałem mailem kod do głównej bramy i drzwi mojego pokoju. Pokój był bardzo niewielki z łazienką poza pokojem. Cena niestety bardzo wysoka ale ze względu na duże odizolowanie Islandii od lądu wszystko jest tu bardzo drogie. Nawet benzyna która w Polsce o tej porze kosztowała 4,50 zł tu na Islandii jej cena dochodziła do 8 zł za litr. Nie korzystając z prysznica, nie chcąc budzić pozostałych gości ululałem się w małym ale wygodnym łóżku. Nazajutrz wstałem dość wcześnie i po toalecie udałem się w poszukiwaniu śniadania. Niestety o tej porze (7.00) żadna restauracja czy bar nie były otwarte. Jedynym ratunkiem dla mojego żołądka okazał się niewielki market znajdujący się w centrum miasteczka. Po dwóch hot-dogach i kawie pojechałem główną drogą w kierunku stolicy wyspy. Lało strasznie, że wycieraczki chodziły mi na najwyższych obrotach. Zrezygnowałem z planu przejazdu przez centrum stolicy bo i tak bym nawet nic nie zobaczył z zalanych deszczem szyb i mijając wschodnią obwodnicą Reyklawik podążałem dalej słynną jedynką, która okrąża całą wyspę. Zatrzymywałem się tylko na siku i zatankowanie. Pierwszą atrakcją Islandii, którą zaplanowałem na swojej trasie był wodospad Seljalandsfoos o 60 m wysokości na rzece o tej samej nazwie która brała początek z topniejącego lodowca. 15 -metrowej szerokości struga wody spada z dawnego klifu morskiego. Aż trudno uwierzyć że kilkadziesiąt lat temu do tego miejsca sięgały fale morskie (dziś do morza jest około 10km). Przechadzając się w bardzo bliskim otoczeniu wodospadu, wąską ścieżką można dojść za jego kurtynę gdzie znajduje się sporej wielkości jaskinia. Po zobaczeniu z bliska wodospadu udałem się na półgodzinny spacer wzdłuż dawnego klifu doliną, która była porośnięta o tej porze już zieloną trawą, pozbawiona drzew. Kolejnym miejscem do którego dotarłem był wodospad Skogafoss. Równie imponujący jak wcześniejszy. Niestety tłum turystów, którzy przybyli tu autokarem sprawiło, że cała atmosfera tego miejsca nie była już tak wspaniała. Udałem się zatem dalej przejeżdżając przez bezkres malowniczego wybrzeża porośniętego jeszcze wysuszoną trawą. Dojechałem do pięknej plaży Reynisfjara uważanej przeze wiele portali turystycznych za jedną z najpiękniejszych plaż na świecie i rzeczywiście potwierdzam ten wybór. Plaża jest czarna z resztek bazaltu wulkanicznego. Bardzo stromo uchodzą do niej klify o które rozbijają się wysokie na kilkadziesiąt metrów fale. Wogóle to wybrzeże jest bardzo niebezpieczne ze względu na silne prądy. Oczywiście musiałem, tak jak kilku tylko śmiałków podejść pod ściany klifu. I to czego mogłem się tu spodziewać to, to dostałem- niestety woda morska prawie całego mnie zalała od stóp do głowy. I tak się cieszyłem, że chociaż nie wciągnęła mnie powracająca fala w morze. Cały mokry i zziębnięty bo temperatura była niska i do tego wiał silny zimny wiatr od morza, uciekłem do samochodu. Przebrałem się w suche ciuchy a mokre porozwieszałem po siedzeniach samochodu. Miałem w planach jeszcze wizytę na pobliskim łuku skalnym Toin ale musiałem sobie go podarować ze względów zdrowotnych. Ciężarówka jadąca przede mną drogą do Vik bardzo wolno wspinała się serpentynami ku górze. Spod kół na mój samochód leciało czarne pośniegowe błoto tak, że cały fordzik był tak brudny, że jak wysiadłem to błoto spływało z dachu samochodu. Udało mi się w końcu dotrzeć do miasteczka Vik które uważane jest za najbardziej wilgotne miejsce w całej Islandii. Spada tutaj rokrocznie ponad 2000 mm deszczu Mało kto tu o tej porze dociera, dzięki temu mogłem poczuć prawdziwy klimat i potęgę Islandii pozbawioną turystycznych grup. Głównym budynkiem miasteczka jest Brydelbud zabytkowy dom który został wybudowany na wyspie w 1831 roku i dziś mieści się tutaj informacja turystyczna i kawiarnia a także niewielkie muzeum natury. Mnie bardziej zainteresował niewielki biały kościółek do którego dotarłem na piechotę polną dróżką. Na szczęście w tym czasie jakby na moje zawołanie przestało padać. Świątynia na wzgórzu była zamknięta a nieopodal niej zlokalizowany był niewielki cmentarz z kamiennymi nagrobkami stąd roztaczał się przepiękny widok nie tylko na miasto ale i całą zatokę Vik. Z góry zwróciłem uwagę na szeroką plażę na zachód od miasteczka- to był mój kolejny punkt wycieczki. Plaża była kontynuacją plaży Reynisfjara która odgrodzona była wysokimi skałami Reynisdrangar o których powstała legenda: skały powstały z dwóch Trolli którzy usilnie próbowali przyciągnąć trzymasztowy statek do brzegu. Jednak wraz z zachodem słońca zostały zamienione w skały i tak trwają do dziś. Na plaży znalazlem wiele szkieletów ryb i martwych ptaków. Na skałach swoje gniazda miały liczne Maskonury- ptaki z czerwonym dziobem i równie czerwonymi krótkimi nóżkami. Niektóre co chwile próbowały podlatywać do mnie, być może w nadziei na jakiś smaczny kąsek i odlatywały z piskiem do gniazd na skałach. Siedziałem na tej plaży ponad godzinę obserwując rozbijające się o klify skały i wdychając powietrze z bryzy morskiej. I poczułem się jak Russell Crowe, australijski aktor wcielający się w rolę Noe z filmu „Neo- wybrany przez Boga” z 2014 roku. Właśnie tu nakręcono sceny do tego filmu.
Wkońcu przyszedł czas na najprawdziwszy lodowiec. Co prawda zamierzałem wejść na jego jęzor ale jak zobaczyłem grupy turystów uzbrojonych w raki i wysokogórski sprzęt to zdecydowałem się nie ryzykować życia w moich zwykłych górskich bucikach. U podnóża lodowca Eyjafjallajokull- ósmego co do wielkości lodowca Islandii jest niewielkie jezioro powstałe z topniejących wód lodu- turkusowe i bardzo przejrzyste. Do tego bardzo zimne z licznymi różnej wielkości górami lodowymi. Obszedłem go dookoła przy okazji rozmawiając z kumplem przez telefon na temat mojego ciśnienia, które co chwile dawało mi się tu we znaki. Lodowiec robi wrażenie również dlatego, że pokrywa stożek wulkaniczny o tej samej nazwie, którego wybuch przyczynił się do sparaliżowania ruchu lotniczego w kwietniu 2010 roku w Europie. Niestety nawet wyposażone grupy turystów nie docierają do jego krateru. Ja bardzo chciałem dotrzeć do innego bardziej znanego wulkanu- Hekla. Ten aktywny wulkan „wystąpił” w wielu dziełach literackich jako „Wrota do Piekła”. Hekla do dziś wybucha i jest najbardziej rozpoznawalnym wulkanem Islandii. Trampingi organizowane są z Hekla Center na farmie Leirubakki i zajmują ponad 7 godzin- ja tyle czasu niestety nie miałem. Ale Heklę z oddali widziałem.
Tego dnia przede mną była jeszcze wyprawa do tzw Złotego Krąg (Golden Circle). Z reguły na sam ten obszar organizowane są całodniowe wycieczki z Reyklaviku- ja objechałem wszystkie jego atrakcje w 4 godziny. Podążając wzdłuż rzeki Hvita, pokonując liczne mosty przerzucone prze szerokie a i czasem bardzo wąskie i głębokie doliny z wartko płynącą wodą dojechałem do jednej z największych atrakcji – wodospadu Gullfoss. Jego odgłosy spadającej wody słychać już z oddali kilkudziesięciu kilometrów. Ładne centrum turystyczne z restauracją i tarasem widokowym usytuowane jest tuż obok parkingu. Dwie kaskady odpowiednio 11 i 21 metrów wysokości robią wrażenie. Woda spada tu z ogromną siłą w głęboki, wąski kanion. Co ciekawego, dziś nie oglądalibyśmy go gdyby nie zawzięta postawa właścicieli wodospadu- tak tak- wodospad znajduje się do dziś na prywatnej działce ale przynajmniej z końcem kwietnia wstęp był bezpłatny- nawet parking był darmowy. W 1920 roku próbowano wybudować tu hydroelektrownię i nawet rząd wydał stosowne zezwolenia. Córka właściciela działki zagroziła, że rzuci się w toń wodospadu jeśli doszłoby do jej budowy. Udało się- elektrownia nie powstała i dzięki temu dziś setki turystów może podziwiać ten cud natury.
Dalej trasa wiodła mnie do krajny bulgocących gejzerów. Warto wiedzieć, że nawa tych specyficznych źródeł wzięła się właśnie z języka islandzkiego w którym gejzer ( gjosa) oznacza tryskać, wybuchać. Unoszące się słupy pary wodnej widać już z daleka a czym bliżej to również wyczuwają je nozdrza- śmierdzi siarkowodorem. Najstarszy nazwany właśnie „Gaysir” niestety już zaniemógł ale w czasach historycznych wybuchał słupem gorącej wody na wysokość 80 m. Dla pocieszenie tuż obok powstał inny gejzer Strokkur, którego erupcje można obserwować co 10 minut. Wszystkich gorących, wybuchających gejzerów jest tu kilkanaście- wszystkie ogrodzone i trzeba pamiętać by z wyznaczonych szlaków nie schodzić. Zdarzały się przypadki poparzeń a nawet śmierci. Nawet zwierzęta i ptaki nie ryzykują bliższego kontaktu z tą wodą. Warto wspomnieć, że cały obszar objęty jest ochroną Parku Narodowego Pingvellir przez który przebiega szczelina pomiędzy dwiema płytami litosferycznymi: euroazjatycką i północnoamerykańską- stąd te wszystkie procesy wulkaniczne i trzęsienia ziemi.
Warto też zatrzymać się w miejscowości Skalholt, w którym utworzono pierwsze na Islandii biskupstwo. Po czasach jego świetności pozostała biała katedra w której zachwyciły mnie witraże. Obok świątyni stoi mały domek pokryty murawą- to coraz rzadszy widok na Islandii.
No i wkońcu powróciłem do Reyklaviku.
Reyklavik to naprawdę niezwykła stolica. Taka mieścinka, którą można obejść w ciągu kilku godzin z najstarszym budynkiem parlamentu w Europie. To także najdalej na północ wysunięta stolica świata. Nie ma tu blokowisk a jedynie niewielkie co najwyżej dwukondygnacyjne budynki. Niektóre kolorowo pomalowane , szczególnie te w centrum miasta. Ja zacząłem swoje zwiedzanie Reyklaviku od mojego hostelu- a właściwie kapsuły noclegowej. Niestety ceny pokoi hotelowych- nawet w hostelach- szczególnie jednoosobowych są tak niebotyczne, że cieszyłem się, że mój budżet pozwolił mi choć na nocleg w kapsule. Hostel mieścił się na ostatnim piętrze nowego budynku tuż przy wodach Zatoki Faxofloi. I tu znów przeżywałem swój pierwszy raz- pierwszy nocleg w kapsule. Jakie wrażenia? Na początku była niesamowita ciekawość- jak coś takiego w realu wygląda; potem, lęk czy ja oby w tym sie nie uduszę po zamknięciu? Sale są podzielone na męskie i żeńskie i tu was zaskoczę bo nocując już potem w różnych miejscach na świecie w kapsułach okazuje się, że w męskich salach jest czyściej niż w damskich; to też dotyczy toalet. Skąd wiem? „Nic co ludzkie nie jest mi obce” i bywam i tu i tam:) Przy wejściu do sal są szafki na buty więc nawet zapach przepoconych terpów pozostaje na zewnątrz. Wszedłem do środka swojej kapsuły o numerze 66 i poczułem się nieco jak w trumnie- akurat wycelowali z moimi wymiarami ale jak ktoś ma 2metry i jest kawał chłopa to ja mu bardzo współczuje. Nawet trafili z wysokością tułowia tak abym mógł swobodnie się oprzeć nie dotykając sufitu kapsuły. Wewnątrz jest światło, telewizor z słuchawkami, klimatyzacja, półeczka a nawet w moim przypadku mały sejf (tego nie spotkałem w innych kapsułach potem). Przy włączonej klimie w nocy zamarzałem a znowu po jej wyłączeniu budziłem się po dwóch, trzech godzinach bo nie miałem czym oddychać. Ale nie przyjechałem tu spać i tym bardziej użalać się nad noclegowymi warunkami. Odświeżyłem się trochę, przebrałem z mokrych ciuchów i ruszyłem w miasto. Przede wszystkim skupiłem się na poszukiwaniu taniej restauracyjki na kolacje bo w ciągu dnia jadłem jedynie hot-dogi na stacjach benzynowych. Chciałem spróbować czegoś oryginalnego ale co wszedłem do jakiejś restauracji to albo były to frytki z mięsem itp lub ceny tak zaporowe, że już na wstępie czułem niestrawność. Ale udało mi sie znaleźć małą knajpkę gdzie w menu znalazłem lokalną potrawę, Kjotsupe- zupę z dużą ilości baraniny i warzyw- nie tylko bardzo dobrą ale bardzo sytą. Zupełnie wypełniła mój żołądek.
Kolejny dzień rozpocząłem zwiedzanie miasta od nabrzeża zatoki- wzdłuż alei Sabraut. Tu znajduje się pomnik- szkielet wieloryba, przy którym większość turystów się fotografuje. Dalej droga prowadzi do nowoczesnej bryły opery Harpia. To bodaj najbardziej rozpoznawalna wizytówka Reyklaviku. Nocą zmienia kolory na fasadzie co kilka minut od czerwonego przez zielony do fioletowego. Oprócz sali koncertowej mieszczą się tu restauracja oraz sale konferencyjne. Można ją zwiedzać ale niestety trzeba wcześniej zarezerwować bilet a ja tego nie zrobiłem i niestety nie udało mi się wejść do jej wnętrza. Obok znajduje się port w którym cumuje statek Qbinn, który brał udział w tzw wojnach dorszowych ale także uratował ponad 200 statków naprowadzając ich z sztormowych wód bezpiecznie do portu. Idąc dalej dotarłem do katedry Domkirkjan wybudowanej jeszcze w XVIII wieku. Islandczycy uwielbiają też okolice stawu Tjornin po którym pływają liczne kaczki i łabędzie. Tu też znajduje się ratusz miejski i muzeum fotografii. Nieopodal stoi biały drewniany budynek- Hofbi. To najważniejszy budynek historyczny Islandii. To tu miedzy innymi doszło do pierwszego spotkania Rolanda Regana i Michaiła Gorbaczowa, które niewątpliwie przyczyniło sie do zakończenia „zimnej wojny”. Nie jest on udostępniany turystom a służy do organizacji najważniejszych wydarzeń państwowych. Najważniejszą ulicą Reyklaviku jest Laugavegur pełna małych sklepików z pamiątkami, małych knajpek i znajdującego się na jej końcu muzeum Fallologicznego- jedynego na świecie muzeum penisów! Galeria mieści ponad 200 okazów fallusów różnych ssaków. Penisy są tu wszędzie- zwisają z sufitu, prężą się w gablotach, w fiolkach z formaliną. Najdłuższy liczy sobie 170 cm długości i należy do kaszalota- ponoć waży 70kg; najmniejszy penis należy w zbiorach do chomika ale tego trzeba oglądać przez mikroskop.
Zwiedzanie Reyklaviku nie byłoby pełne bez wizyty w kościele Hallgrimskirkja. To monumentalna świątynia- najwyższy obiekt na Islandii. Jej wieża wznosi się na wysokość 72m a fasada przypomina trochę srom- to takie skojarzenia miałem po wyjściu z muzeum Fallologicznego i zobaczeniu jej wejścia. Wewnątrz pusto- jak w każdym kościele protestanckim ale na uwagę zwracają 15 metrowe organy wyprodukowane w Niemczech. Na wieżę można wyjechać windą na punkt widokowy ale niestety trafiłem na dni kiedy odbywał się prace modernizacyjne i taras widokowy był niedostępny.
Zgłodniałem i wiecie co skosztowałem w pobliskiej knajpce… baranich jąder zapiekanych w cieście. To także regionalna potrawa Islandczyków- nazywa się sursadir hrutspungar. Dobre? Nieco wpadające smakiem w wołowinkę. A żeby nieco zapomnieć o tym co przed chwilą skonsumowałem wypiłem kielonek brennivin czyli takiego islandzkiego samogonu o smaku kminku.
Na zachód Słońca wybrałem się na półwysep Seltjarnarnes. Gniazduje tu mnóstwo ptaków w tym Lundi- uznany za symbol Islandii. Na pobliskiej wysepce Grotto znajduje się wysoka latarnia morska.
Na ulicach Reykiaviku spotkałem moją sąsiadkę z Prądnika- Monikę, której rzeczywiście nie widziałem od jakiegoś czasu ale do głowy mi nie przyszło, że mogła wyjechać na Islandię w celach oczywiście zarobkowych. Świat jest naprawdę mały a nas Polaków jest wszędzie dużo. Większość rodaków znajduje tu prace w przetwórstwie rybnym choć są również przypadki, że ze względu na wysokie kwalifikacje jakie zdobywamy w ojczyźnie udaje się zdobyć ważniejszą posadę
.
Ostatni dzień zdecydowałem się spędzić na odpoczynku i spa. Gdzie najlepiej spędzić czas na Islandii korzystając z bogactwa naturalnego wyspy jak nie w Błękitnej Lagunie? Turkusowe jezioro jest moim zdaniem bardzo przereklamowane. Żeby się tu dostać trzeba kupić bilet przez internet bo szanse na zakup biletu w kasie, szczególnie w weekend są równe zeru. Jest tu jaskinia, sauna, można przemieszczać się drewnianymi mostkami. W kilku miejscach można białym mułem wysmarować twarz co ponoć wpływa na wygładzanie zmarszczek. Większość turystów przyjeżdża tu w celach relaksacyjnych ale do Blue Lagune przybywają też kuracjusze w celu leczenia chorób skóry. Ja trafiłem na niedzielę i żeby wskoczyć pod prysznic po kąpieli w geotermalnej wodzie musiałem ustawić się w kolejce i odczekać ponad pół godziny- tyle było ludzi mimo ograniczeń w liczebności turystów. Wyszedłem bardziej zmęczony z tego przybytku niż czułem się przed wejściem. Cena też zwala z nóg- prawie 50 Euro!
Dalej pojechałem wąską drogą wśród mrocznego obszaru Gunnuhver gdzie co chwila mijałem dymiące pola źródeł geotermalnych, bulgocących obszarów błota gdzie wszędzie widnieją tabliczki z zakazem poruszania się. W kilku miejscach wyznaczone są ścieżki edukacyjne którymi oczywiście się przeszedłem. Na niepowtarzalne klify Valahnukur wyjechałem samochodem krętą drogą. Ale największe wrażenie zrobił na mnie zaledwie 20 metrowy Most Eirikssona który łączy dewie płyty litosferyczne: euroazjatycką i północnoamerykańską- dla geografa to naprawdę gratka! Mimo zakazu zatrzymywania zaparkowałem samochód na awaryjnych światłach przed mostem i na własnych nogach przeszedłem go dwukrotnie! Zatrzymałem sie również w miejscowości Garbur gdzie zachowały się stare cmentarze z kamiennymi nagrobkami spoczywających tu rybaków a także kamienny kościółek, którego proboszczem był kiedyś największy poeta Islandzki Hallgrimur Petursson.
Na koniec zostawiłem sobie spotkanie z moją byłą uczennicą Sylwią- nadmienię, że bardzo zdolną. Udało się Jej przebrnąć przez szereg eliminacji zarówno w Polsce jak i tu na Islandii by móc pracować na lotnisku w Keflaviku. Nawet nie wiecie jak miło było mi się z nią spotkać tak daleko od Polski.
Przed odlotem spróbowałem jeszcze w miejscowej restauracji mięsa wieloryba! Myślę, że nigdzie indziej na świecie nie smakowałby tak wybornie jak tu na Islandii!
