Moja podróż Transazjatycka zaczęła się dość nieprzyjemnie- odwołano mi lot do Doha, stolicy Kataru skąd miałem polecieć dalej do Delhi, stolicy Indii. W zamian za zmianę trasy- przez Monachium prosto do Delhi otrzymałem vaucher na lot do i z Dohy w wybranym przez siebie terminie z dwutygodniową rezerwacja przed. Niestety mój czas jest uzależniony od pracy szkoły więc jedynie w grę wchodził weekend. I tak tez się stało. W kwietniowy piątek po zakończonych lekcjach w szkole wyjechałem popołudniowym pendolino do Warszawy, gdzie po 21 wyleciałem samolotem do Dohy. Nocny lot tymi najlepszymi według mnie liniami na świecie minął mi bardzo szybko. Zanim pojawiły się pierwsze promienie słońca na tym pustynnym skrawku Ziemi ja już siedziałem w wynajętym samochodziku gotowy do odkrywania tego maleńkiego, bogatego państewka. Zaskoczył mnie bardzo duży ruch na autostradzie o czwartej rano ale w Katarze, szczególnie budowlańcy zaczynają prace bardzo wcześnie bo w południe słońce grzeje nawet o tej porze roku niemiłosiernie i trzeba się ewakuować z budowy. Ja swój hotel miałem zarezerwowany dopiero na noc z soboty na niedzielę a zakwaterowanie możliwe było dopiero od godziny 14.00. Nie chciałem na początek zwiedzać nocnej Dohy a zostawić sobie to na sobotni wieczór. Przejechałem jedynie prze budzącą się stolicę Kataru na jej północne obrzeża w nadziej, że znajdę jakiś bezludny parking gdzie na tylnym siedzeniu dośpię tych kilka godzin. Wjechałem w dzielnicę mieszkaniową. Szukałem dość długo ale wkońcu udało mi się zaparkować przy zachodniej ścianie jednej z willi – to na wypadek mocnego palenia promieni porannego Słońca- a jak widomo o poranku zachodnie części są słabo oświetlone, dzięki czemu jest chłodno . Pomyślicie, że długo spałem?- nawet przy zachodniej stronie po niecałej godzinie myślałem, że ugotuje się w samochodzie- mimo półotwartych okienek. Przy śmietniku wyszorowałem zęby, szybka toaleta wodą mineralną, trochę kremu z filtrem +25 na twarz (nie za dużo bo trzeba się opalić, żeby wszyscy zazdrościli po powrocie do Polski), czapeczka na głowę i w drogę! Autostrady w Katarze mają super, oznaczenia super- na drodze czułem się jak Pan- gorzej było już niestety ze znalezieniem miejsca parkingowego- szczególnie w cieniu. Mi udało się to za szóstym razem podążając a to w jedną a to drugą stroną autostrady wzdłuż promenady nadmorskiej. Benzyna bardzo tania więc pokręcić sobie mogłem bez liczenia się z dużymi wydatkami na paliwo. Zaparkowałem przy blaszanym ogrodzeniu nowej budowy jakiegoś kolejnego drapacza chmur- jak po powrocie zobaczyłem przez mały otwór w tym ogrodzeniu dziurę w ziemi sięgającą kilkudziesięciu metrów to się trochę przeraziłem. Najważniejsze, że miejsce w ogóle znalazłem i to jeszcze za darmochę, bo na większości parnikach w Doha trzeba płacić za postój (muzea są za darmo ale parkingi są na wagę złota). Wcale nie interesowały mnie w tamtym momencie te drapacze a raczej poszukiwanie czegokolwiek co zaspokoiło by mój żołądek- szukałem śniadania! Nie jest łatwo w Katarze znaleźć coś taniego- ceny ogólnie nie na kieszeń zwykłego Polaka. Znalazłem jednak galerię handlową a tam, ku jakby objawieniu już przy wejściu wyświetlała się duża znana literka M! Mój żołądek na samą tą literkę się wypełnił! W tym chłodziku, najedzony wpadłem w taki błogi nastrój, że nawet w myśli było mi opuszczać ten przybytek. Ale nie po to tu przyjechałem, żeby siedzieć w galerii i w dodatku w Mcdonald. Ruszyłem!
Samo nowoczesne centrum Dohy z mnóstwem drapaczy chmur w porównaniu z innymi tego typu miastami okazało się bardzo interesujące. Mnie zachwyciły konstrukcje tych budynków. Tu nie ma ustawionych obok siebie jak w Nowym Yorku „graniastosłupów” ale każda budowla to staranie zaprojektowana bryła. Widać tu również bardzo duże nawiązanie do lokalnej kultury czy zjawisk przyrodniczych. Tornado Tower wybudowy został w kształcie wirującego leja przypominającego właśnie trąbę powietrzną, która w Katarze szczególnie na terenach pustynnych się tworzy. Doha Tower, chyba najbardziej znany budynek Kataru nawiązuje z kolei do gołębnika z których słyną starsi mieszkający tu Arabowie. W sumie stoi tu 32 wysokościowce ale zapewne będzie ich znacznie więcej sądząc po kolejnych głębokich wykopach. Co się w nich mieści? Oczywiście większość z nich nie jest dostępna dla turystów bo są przeznaczone na biura. W ośmiu mieszczą się hotele; w pięciu znajdują się wysokiej klasy apartamenty. Zatem dla zwykłego turysty takiego jak ja pozostają tylko wizualne doznania z zewnątrz. Te 50 kondygnacyjne budynki ładnie wyglądają w dzień, w nocy są za to „nieziemskie”. Mój wieczorny spacer wśród tej części miasta był podróżą przez wielobarwny pokaz zmieniających się świateł na elewacjach budowli, również fontann czy podświetlanych pomników. Jednym z takich moich ulubionych obiektów w Doha jest kilkumetrowa figura dalla- tradycyjnego dzbanka do parzenia kawy, który jest na wielu pocztówkach z krajów arabskich i większość, tak jak ja szuka go w Dubaju lub Abu Dhabi w ZEA a on ukrył się tutaj w Doha. Jeśli chcesz poszaleć- niestety w tej części Dohy próżno szukać nocnych klubów- zresztą nawet gdyby były to większości nie stać by było nawet na piwo nie mówiąc już o drinkach- jedno i drugie jednak trudno dostępne bo Islam alkoholu zabrania! Niewielka liczba turystów przechadzała się wzdłuż głównej promenady Corniche Doha. Chcąc poczuć prawdziwego ducha arabskiego świata trzeba przejechać 7km do Souq Waqif. To niewielki labirynt uliczek starego miasta Dohy, choć nie tak starego bo utworzonego tu niespełna sto lat temu (handel na tym terenie ponoć odbywał się już w X wieku). W latach 60 ubiegłego wieku bardzo podupadł na znaczeniu dopiero w 2008 roku został odnowiony a miejsca z których wynieśli się wcześniejsi mieszkańcy zastąpiono sklepikami i restauracjami urządzonymi w arabskim stylu. Na targowisku można kupić pamiątki, przyprawy i tkaniny. Ponieważ właśnie tutaj najczęściej przybywają turyści to i z miejscami parkingowymi jest problem zwłaszcza w czasie lunchu. Ja zapragnąłem tu też coś zjeść i wypić prawdziwą arabską kawę qahwah. Gahwal przyrządza się z jasno palonych ziaren arabiki, w wyniku czego powstaje dość mętny napar o jasnej, żółto-zielono-brązowej barwie, który w żadnej mierze nie przypomina kawy pitej w Polsce. Zawsze dodają kardamonu a czasami dorzucają też goździki, szafran, wodę różaną czy cynamonu. Ta prawdziwa kawa arabska jest potwornie gorzka, mocna jak nasze espresso a jako „cukier” do osłody podaje się słodkie daktyle. Oczywiście z dań musiałem wybrać coś lokalnego- makbus znany w innych państwach również jako kabsa, potrawa z ryżu z kawałkami mięsa- ja wybrałem wielbłądzinę. Cena: 110 riali katarskich co odpowiednio daje 120zł! Tanioszka! Tanio można zjeść w barach w indyjsko- chińskiej (w Al Naiada)_dzielnicy gdzie za kurczaka zapłaciłem 15zł. Na Wagif kupiłem też parę magnesów jako pamiątki bo nigdzie indziej stoisk z souvenirami nie ma choć w przewodnikach rozpisuja się o pamiątkach w centrach handlowych. Z souq rzut beretem jest do Islamskiego Muzeum. W drodze przycupnąłem chwile przy słynnym pomniku Muszli z ogromną perłą żeby oczywiście uwiecznić się na jej tle- fotkę zrobili mi hindusi, których tutaj jest ogromna ilość- głównie zatrudnionych jako tania siła robocza na budowach. Muzeum Islamskie to wielka chluba narodu katarskiego otwartego w 2008 roku. Wzniesione zostało przez architekta I.M. Pei na sztucznie usypanej wyspie po to by żaden inny budynek wybudowany w okolicy w przyszłości nie zasłonił widoku na gmach muzeum. W jego wnętrzach znajdą się kolekcje dzieł sztuki, powstałych między VII a XIX wiekiem, a także centrum nauki i twórczości Islamu. Mi szczególnie spodobała się kolekcja masek i ręcznie tkanych dywanów modlitewnych sadżadża. Muzeum jest bezpłatne.
Obok muzeum w marinie zacumowane są stare drewniane dhow- tradycyjne łodzie- są w określonych godzinach rejsy po Zatoce Perskiej ale mi niestety godzinowo nie odpowiadały.
Mój nocleg oczywiście zarezerwowałem sobie wcześniej prze internet z Polski. Trochę tego na miejscu pożałowałem dlatego, że mając do dyspozycji samochód o niebo taniej mogłem przenocować w okolicznych wioskach, gdzie również istnieją hotele o niższym standardzie i bez reklamy w internecie- ot takie lokalne miejsca noclegowe dla miejscowych. Mój hotel „Victoria” znajdował się w dzielnicy Ferrej Bin Mahmud przylegającej do nowoczesnej części Dohy. Pokój, jak na jedynkę w miarę duży z widokiem niestety na zwykłe domostwa. Na dachu hotelu był niewielki basen z którego skorzystałem po niedzielnym śniadaniu.
Drugi dzień mojego pobytu w Katarze zarezerwowałem sobie na zwiedzanie State Grand Mosque (centralnego Wielkiego Meczetu) oraz wycieczkę za miasto.
Wielki Meczet rzeczywiście jest wielki, z wielkim parkingiem na który bez problemu wjechałem. Niestety do wnętrza już mnie nie wpuszczono i nawet nie pozwolono mi się zbyt długo kręcić wokół niego i ładnie jeden ze strazników ręką mi to pokazał. Nie chcąc robić sobie problemów wsiadłem z powrotem w samochód i ruszyłem dalej. Autostradą dojechałem do znanej nadmorskiej miejscowości Al Wakra. To tutaj buduje się największy stadion Kataru, który w 2022 roku ma być sercem sportu na świecie- Mundialu 2022! Stadion mogący pomieścić 45 tysięcy kibiców został tak zaprojektowany, że mimo wysokich upałów przepływ powietrza w jego wnętrzu powoduje obniżenie temperatury i komfortowe warunki do rozgrywania i obserwowania meczy. Stadion zaprojektowany został jako tradycyjna katarska łódź jednak po wybudowaniu z lotu ptaka przypomina żeńskie genitalia co w kraju o szczególnych restrykcjach, miejscowym kobietom bardzo się nie spodobało. Osobiście stadionu z góry nie widziałem ale też z boku mi się podobał. Mi udało się zobaczyć go na miesiąc przed oficjalnym otwarciem ale tylko w budynku bez wychodzenia na „murawę”. Może kiedyś w życiu dane mi będzie obejrzeć na żywo jakiś mecz na tym stadionie? Na pewno powrócę na jego trybuny w 2022 roku! Dookoła stadionu wybudowano całe zaplecze sportowo- rekreacyjne, parkingi itp. Al Wakra słynie także z drugiego katarskiego targowiska, może nie tak tradycyjnego jak Wagif w Doha ale to właśnie tu miałem możliwość zobaczyć wielu Arabów ubranych w tradycyjne thoub (długie białe szaty) z zawiniętą guthrą (chustą) popalających fajkę wodną w okolicznych shisha pub. Targu w niedziele nie było ale na jednym ze stoisk Beduinka sprzedawała czerwony miód z Jemenu- to ponoć najlepszy i najdroższy miód na świecie, który produkują pszczoły zbierające nektar na jednej z odmian dracen. Pierwsze- to że najlepszy nie potrafię potwierdzić zaś drugie, że najdroższy …..że tak powiem: z palca sobie liznąłem tak około 50 dolarów Większą porcją zadowoliłem się tylko gahwal po wypiciu której ruszyłem do sennej jak się okazało miejscowości słynącej z rafinerii ropy naftowej, największej w Katarze i portu skąd ropa jest wywożona w różne zakątki świata – Masajid. Pojechałem na miejska plaże by choć raz w czasie mojego pobytu popływać w wodach Zatoki Perskiej. Plaża była mocno nagrzana tak, że na leżakowanie nie było szans ale na kąpiel w iście „termalnych” wodach już tak. Na niewielkiej promenadzie Szejk ćwiczył loty Sokoła. Dla Katarczyków posiadanie tego ptaka to wielka chluba, nawiązująca do tradycji. Ponoć za najlepsze okazy tutejsi Arabowie są wstanie zapłacić nawet kilka milionów dolarów. Są specjalne szkoły dla tych ptaków a co rusz Szejkowie urządzają zawody sokolnicze.
Nie udało mi się pojeździć jeepami po wydmach katarskich pustyń, ale ta atrakcja była już obecna na mojej wycieczce w Tunezji. Na koniec mojego dwudniowego pobytu, na lotnisku , miałem możliwość obejrzenia Ardha- tradycyjnego tańca z długimi zakrzywionymi mieczami.
Przyznaję, że ten weekend zapamiętam na długo a możliwy stał się jedynie dzięki liniom katarskim za co im z góry bardzo dziękuję!
I na koniec jeszcze się pochwalę- po kilkugodzinnej podróży samolotem a później pendolino- prosto wtargnąłem z walizką do szkoły gdzie poprowadziłem pięć godzin lekcji… dałem radę!!!