Z wysp Uros udałem się na wyspę Tequile; z początku nieciekawą, jak później okazało się- niezwykłą. Wyspa, która na 7 km długości zamieszkiwana jest przez Indian Keczua– prawdziwej krwi, którzy kultywują tradycyjny model życia. Żyją w niewielkich chatach o skromnym wyposażeniu, nawet elektryfikacja nastąpiła tu kilka lat temu. Poletka ułożone są tarasowo (same tarasy pamiętają czasy imperium Inków), obsadzają je kukurydzą, ziemniakami i bobem. Na wyspie nie ma dróg, pojazdów i zwierząt, za wyjątkiem owiec, choć i te stanowią zaledwie kilkuosobnikowe stada. Indianie Keczua z wyspy Tequile słyną z barwnych strojów. Miałem to niezwykłe szczęście, że w dniu którym tu przybyłem, odbywał się główny dzień karnawału i był to dzień środy popielcowej!
Wyspa podzielona jest na kilkadziesiąt osad i każda z nich w ten dzień prezentuje wyćwiczony układ taneczny (kobiety przy akompaniamencie muzycznym bębnów i fujar (mężczyzn)). W godzinach popołudniowych ze wszystkich stron wyspy, z każdej osady wyruszają barwne korowody roztańczonych Indian. Wszyscy zmierzają na główny plac wyspy. Tańczą, muzyce nie ma końca, zabawa trwa cały wieczór i noc. Panowie ale również i panie chłodzą się piwem i alkoholem, częściowo wytwarzanym w domowych warunkach. Na ten czas zostaje otwarta również główna świątynia św. Jakuba ze starym kolonialnym ołtarzem i równie starym wyposażeniem. Jednak żaden z tubylców nie chce robić sobie zdjęć z turystami – po prostu są zajęci sobą i traktują ten dzień bardzo poważnie. Idziemy na obiad, na który otrzymujemy smażoną rybę złowioną w jeziorze Titicaca. Dostajemy do picia herbatę z liści coca i kolejne zaskoczenie – Chinczyk dostał napój w kubku z logo polskiej TVN. Otóż kilka miesięcy temu była tu grupa polskich dziennikarzy z TVN i pozostawili rodzinie restauratorów taką pamiątkę. Niestety nie pamiętali nazwisk, a już myślałem, że Martyna tu była!
Po powrocie do Puno udałem się na spacer po mieście. Udało mi się wejść do katedry, której główny ołtarz oświetlony został w dzień środy popielcowej na niebiesko.
Być w Peru i nie spróbować miejscowego specjału ??? nie mówię tu o ziemniakach a o śwince morskiej, czyli quy, bo tak ją tu nazywają. Niestety dziś quy należą do wykwintnych potraw i tylko w niektórych restauracjach jest serwowana. Mnie się jednak udało odnaleźć taką, która miała w menu świnkę morską, choć chyba była to najdroższa oferta z karty. Po pół godzinie oczekiwania zaserwowano mi na pięknym dużym talerzu ziemniaki, sałatę i obok nich spoczywała quy z nóżkami po boku i główką z ząbkami. Przez chwilę siedziałem, patrzyłem i myślałem. W moim domu mieliśmy trzy świnki morskie – przeurocze stworzenia – i teraz siedziałem nad talerzem z mięsem z rodziną moich pupili…
No cóż…, spróbować warto – zobaczymy, co dalej. Sam smak porównuję do mięsa trochę wołowego. Niewiele tego jednak było. Nie była zbyt upasiona. Jednak jadłem świnkę morską! Zresztą w całej restauracji zrobiła furorę i niemal wszyscy robili sobie zdjęcia mojego talerza. Pewnie będą się chwalić, że ją jedli – ale zjadłem ją tylko ja!
Droga powrotna do La Paz była długa i męcząca. Autokar był niewygodny, w którym co chwilę coś się psuło i na domiar złego drugi raz doznałem dyskryminacji Europejczyków. Nasz autokar do rutynowej kontroli zatrzymała boliwijska policja – zgadnijcie kogo wywołano do sprawdzania bagażu? – Portugalczyka i Polaka, czyli mnie!!!
Hi to every one, it’s in fact a nice for me to go to
see this web page, it contains priceless Information.
Your website has to be the elietroncc Swiss army knife for this topic.
Appreciation to my father who shared with me about this blog, this blog is genuinely awesome.