Kiedy chodziłem do podstawówki większość moich rówieśników w przyszłości chciała mieszkać w NY czy LA a ja usiadłem przed starym atlasem i znalazłem na Pacyfiku maleńką wyspę Malaitę a na niej miasteczko Auki… to było moje miejsce na Ziemi do życia. Lata mijały … o Auki zapomniałem. Podczas planowania podróży do Australii pomysł na zobaczenie Auki powrócił. Przeszukałem stos przewodników głównie w języku angielskim, prześledziłem dziesiątki stron internetowych i właściwie niewiele dowiedziałem się o tej wyspie i możliwości dostania się na nią. Spotkałem się tylko z dwoma Polakami, którzy na swoich blogach opisali swój pobyt na Wyspach Salomona. Postanowiłem jednak spróbować się tam dostać. Kilka samolotów lądowało- choć nie codziennie w Honiarze- stolicy archipelagu min z Cairns, który był na planie mojej podróży po Australii. Udało mi się ów bilet zakupić. Trudniej było z biletem na samą Malaitę- znalazłem prom płynący kilka godzin w jedną stronę lub malutki samolocik za 100 Euro w jedną stronę ( za 30 minutowy lot). Plan podróży miałem bardzo napięty i czas tu odgrywał kluczową rolę wobec czego statek odpadał. Czego się nie robi dla spełnienia marzeń z dzieciństwa… z bólem wydałem 200 Euro na lot tam i z powrotem na Malaitę (ps. może czyta ten tekst jakiś dobry majętny człowiek… szukam sponsora na kolejną wyprawę)
W Honiarze musiałem zmienić lotnisko z międzynarodowego na lokalne, którego terminal okazał się maleńkim budynkiem bez klimatyzacji ze sklepikami lokalnych handlarzy przed wejściem. Żadnych tablic informacyjnych- ot trzy ruchome stoiska odpraw. Podszedłem do jednego z nich z zapytaniem czy tutaj mogę nadać bagaż i okazało się, że nie wiadomo w ogóle czy samolot sobie poleci a jeśli tak to kiedy i czy akurat bezpośrednio do Auki. Tak więc trawlem w niepewności w upale, wilgoci przeszło godzinę. Na terminalu kilku tubylców z kurczętami w pudełkach, ananasami, batatami, tylko ja jeden z walizką na kółkach. Kiedy już okazało się, że jednak samolot poleci to zamiast karteczki „Auki” pojawiła się kartka z jeszcze dwoma nieznanymi mi miejscowościami do których miałem tego dnia dolecieć by na końcu wysiąść w Auki. Pani z odprawy ni w ząb angielskiego nie umiała. Zważyła mój bagaż i dała mi do zrozumienia, że nie polecę tym samolotem. Nie rozumiałem czego on ode mnie chce i dlaczego lecieć nie mogę. W końcu pokazała mi przypiętą pineską kartkę na ścianie z której wynikało, że dozwolony limit bagażu wynosi 16 kg/os- moja walizka ważyła kg 20! Zacząłem pokazywać jej palcami na ludzi, którzy choć mieli bagaże ważące do 16 kg to sama waga ich ciała była 2-3 krotnie wyższa od mojej! W końcu ulitowano się na de mną i ku uśmiechom na twarzach tubylców zważono moją osobę co zresztą skrzętnie zaraz odnotowano w zapiskach przy wadze bagażu stwierdzając, że nadwyżka mojego bagażu spokojnie może być doliczona do wagi mojego ciała! Jaka szkoda, że w innych linach lotniczych o takim przepisie nie pomyślą Po 10 minutach wprost z terminalu- bez żadnych kontroli bagażu, paszportów przeszliśmy do malutkiego samolociku. Nieco ciasno było. Piloci oddzieleni od kabiny pasażerskiej jedynie podwiniętą kotarką siedzieli wśród całej masy papierów, książek instrukcyjnych, kubków po kawie i butelek po coca-coli. Pan obok mnie trzymał na kolach klatkę z kogutem i dwiema kurami aż zatęskniłem za moim psem Gringolkiem, który też mógłby siedzieć ze mną w tym samolociku. Przy starcie wszystko masakrycznie wyło, skrzypiało. Na domiar mój fotel okazał się ruchomy- ot jakaś śrubka poszła. W końcu wznieśliśmy się ponad chmury. Jak ktoś oglądał film „Sześć dni siedem nocy” i widok z okna samolotu przed lądowaniem na wyspach Polinezji Francuskiej to właśnie ja w tym momencie miałem taki widok z mojego okna! Był niesamowity! Przy podchodzeniu do lądowania wiedziałem już, że ląduje w raju… nieskażonym turystyką, gdzie ludzie żyją zgodnie z naturą. Te nieskażone śmieciami i masą turystów białe plaże przykryte wysokimi palmami kokosowymi – po prostu pięknie! Na trawiastym lotnisku przy pierwszym „stoperze” przywitały nas nago biegające dzieci z pobliskiej wioski. Nie było tu żadnego „terminala” ot ludzie przyszli na lotnisko jak na przystanek autobusowy- ba nawet wiaty nie było. Wysiadło kilku tubylców, wsiadł jeden starszy człowiek. Podobnie wyglądały realia lotniska w Auki z tą różnicą, że stał tu budynek terminala- bez okien, z malutkim drewnianym stolikiem i wagą pamiętająca nasze czasy PRL do ważenia towarów przy skupie zbóż lub zwierząt. Wprost z samolotu pilot podał mi mój bagaż i mogłem sobie iść gdzie chciałem. Choć Malaita to druga co do wielkości wyspa archipelagu Wysp Salomona- niewiele turystów tu w ogóle dociera. Bardzo słabo rozwinięta infrastruktura turystyczna sprawia, że jeśli nawet jakiś turysta się tu zapuści to tylko na kilka godzin głównie w celu zobaczenia największej atrakcji tej wyspy czyli osady Lilisiany. Przed przylotem miałem także problem ze znalezieniem tu noclegu- na booking.com czy innych portalach rezerwacyjnych nie było ani jednej propozycji. Znalazłem dopiero 2 propozycje na stronie rządowej agencji turystyki Wysp Salomona. Oba hoteliki o bardzo słabym standardzie kosztowały krocie… ale gdzieś musiałem nocować. Znalazłem maleńki nowo powstały hotelik Hiltop Guest House prowadzony prze sympatyczną Helen, która przybyła to z australijskiego Brisbone. Na wyspie oprócz obsługi garstki turystów zajmuje się prowadzeniem lekcji języka angielskiego dla dzieciaków z pobliskich miejscowości- choć jak sama twierdzi z bardzo słabym skutkiem jej to wychodzi bo dzieciaki nie są zainteresowane edukacją. W hotelu woda do gotowania, mycia i spłukiwania fekaliów (odpływ do pobliskiego rowu) pochodzi z deszczówki gromadzonej w dwóch potężnych zbiornikach przed hotelem. Podobnie prąd pozyskiwany jest z paneli słonecznych. Jedzonko to przede wszystkim uprawiane na niewielkim poletku przez właścicielkę bataty i owoce; są ryby zakupione na miejscowym targu, placuszki wypiekane z mąki przywiezionej z Australii; mięsa nie ma. Sałatka to posiekane kwiatki zebrane wzdłuż gruntowej drogi… sama natura! Za ochroniarzy pracowały dwa urocze psy- kundelki znajdy adoptowane przez właścicielkę na wyspie. Nie ma tu żadnej komunikacji zbiorowej, żadnych taksówek. Mnie z lotniska (odległość ok. 15 km) przywiózł znajomy Helen na jej osobistą prośbę- bezpłatnie. Z Helen bardzo szybko znalazłem wspólny język… szkoła… bo ona również była nauczycielką wprawdzie już emerytowaną ale jak pisałem wcześniej nadal uczącą. Bliska była jej również działalność charytatywna- też była działaczką wielu przedsięwzięć na rzecz czynienia dobra drugiemu człowiekowi. Od niej dowiedziałem się, że jestem pierwszym Polakiem, który odwiedza jej hotel i postanowiła sprawdzić czy przypadkiem moja osoba nie jest w ogóle pierwszym Polakiem na tej wyspie. Choć ja wiem, że przede mną było tu co najmniej dwójka moich rodaków (w tym mój guru wypraw Wojciech Dąbrowski) to wieczorem okazało się po analizie dokumentacji u gubernatora wyspy, że Mariusz Gotfryd to jedyny Polak odnotowany w statystykach turystycznych tej wyspy- przynajmniej od czasów kiedy takową stworzono. Następnego dnia pojawiły się nawet dziennikarki z lokalnej gazetki wydawanej raz w miesiącu na zwyklej Karce A4 by przeprowadzić ze mną wywiad- pytały skąd i po co ja przyleciałem na wyspę, co robię w Polsce itd. Ponoć ma się ukazać ów wywiad na łamach owej gazetki ale do dziś Helen nie dała mi wiadomości czy się ukazał.
Do centrum miasteczka miałem około 2km- mogłem zejść polnymi dróżkami wśród bujnej roślinności do centrum ale Helen zaproponowała mi przejazd lokalnym „uberem” jej znajomym. Rozklekotanym czerwonym peugeotem dojechałem do centrum a właściwie do portu Auki. I tu moje zauroczenie miejscem w którym chciałem jako dzieciak mieszkać prysło! Było tu bardzo brudno, budynki zaniedbane, ludzie dziwni- albo naćpani albo jakby złowrogo patrzący na białego. Unosił się w powietrzu zapach zepsutych ryb i fetor z rowów do których załatwiali potrzeby fizjologiczne miejscowi. Przy porcie ogromny tłum ludzi- raczej patrząc po rysach twarzy- miejscowych. Akurat w tej godzinie odbijał prom do Honiary. Główna ulica Auki była bardzo popękana- być może od trzęsień ziemi, które często nawiedzają te tereny. Wiele, jak później się dowiedziałem- zniszczeń po huraganie, który spustoszył wyspy dwa lata temu, do dziś jeszcze nie usunięto. Co krok sklepy a raczej powinienem napisać składziki od artykułów spożywczych po te z narzędziami. W tym drugim przypadku patrząc po towarze czasy świetności miały poza sobą i zastanawiało mnie czy one w ogóle działają. Na końcu ulicy była duża hala- myślałem, że to jakiś dworzec a to hala targowa. Niewiele sprzedających- głównie kobiety z lokalnym ogródkowym asortymentem: bataty, maniok i… pędy mangrowców- ala nasze szparagi. Z tyłu, bliżej morza na gazetach rozłożone ledwo co wyłowione z Pacyfiku kolorowe ryby. Nikt tu nie martwi się o przepisy sanitarne; wszędobylskie insekty, szczególnie muchy omiatano co jakiś czas miotełką z gałązek palmowych. W Honiarze na targu większość handlarzy trzymało ryby w zbiornikach z lodem- tu na prowincji nikt do tego wagi nie przywiązywał. Obok znajdował się odgrodzony siatką teren- nieco wyglądał jak wielka klatka dla królików- był to obszar handlu liśćmi betelu i owoce palmy Areca a także tytoniu. Wiedziałem już dlaczego główna ulica Auki była zapluta czerwoną substancją a miejscowi mieli czerwone zęby- to właśnie od betelu i areca nut, po pogryzieniu których i dodaniu do tego wapna uzyskuje się czerwoną flegmę. Ponoć dodaje ona energii i witalności. Ja spróbowałem już wcześniej tego owocu i poddając się instrukcji miejscowych zaplułem jedną z głównych alei Port Moresby -ani energii ani witalności mi to nie dodało- pozostał tylko w ustach cierpki smak. Palm tu też nie było, ani pięknych plaż . Na brzegu jakaś czarna podobna do smoły śmierdząca maź unosiła się na tafli morskiej wody, gdzieniegdzie kupa śmieci. W pobliżu portu miejscowe babcie po 1 dolarze wysp salomona sprzedawały bułki nieco w smaku przypominające nasze pączki. Najgorzej jednak wspominam ludzi- ich nieprzyjazny wzrok, który stale mi towarzyszył. Jakbym był jakąś zjawą. Owszem- wyróżniałem się- białe buciki, t-shirt w jaskrawych barwach i ten mój kapelusik. Udało mi się spotkać jednego takiego jak ja- też w kapelusiku i na biało ubranego a właściwie ubraną bo to była ona- Kristin- misjonarka z Wielkiej Brytanii, która przebywała tu już 3 lata i bardzo chciała wrócić do domu. Powiedziała mi o trudnym życiu wyspiarzy. Nie mają pracy, pieniędzy mało, rząd nie interesuje się pomocą dla nich bo i budżet wysp jest znikomy. Większość wyznaje jeszcze religie swoich przodków – wierzą i kultywują zabobony i nie mają ochoty słuchać Słowa Bożego- jednak jak stwierdziła po dary z fundacji której jest przedstawicielką, szczególnie ubrania przychodzą bardzo ochoczo. Białych na wyspie jest bardzo mało a większość z nich to przedstawiciele misji lub fundacji. Turystów tyle co kot napłakał. Jak się tu pokazują to głownie przypływają promem i po 2-3 godzinach wieją z stąd z powrotem do Honiary tym samym promem, którym rano przypłynęli. Po tych słowach zrozumiałem, że ja to naprawdę dziwny przypadek. Nocą na tarasie mojego pokoju- Helen poszła spać chyba z kurami- popijając piwo, które udało mi się kupić w miejscowym składziku spod lady (nie wiem czy na wyspie jest prohibicja co do alkoholu) oglądałem niesamowicie rozgwieżdżone niebo z trudem odnajdując Mały i Wielki Wóz! Po poręczy tarasu jak i po ścianie mojego pokoju spacerowały sobie małe gekony- ale to tu normalka. Usnąłem w hamaku.
Malaita to przepiękna wyspa choć Auki, jej stolica to zupełnie odmienny świat. To jakby zderzenie raju z piekłem. Warto było jednak tu przyjechać by zobaczyć to wszystko! Dziś na pewno bym tu nie zamieszkał ale jedno z moich marzeń z dzieciństwa udało mi się zrealizować- w Auki żyłem… trzy dni!
