W końcu po dwóch pochmurnych dniach rano otwieram oczy i widzę słońce. Kawa, kanapki zrobione naprędce, toaleta, ręczniki i szybko na plażę. Może chociaż trochę na fotkach turkusu wody złapię i może w końcu moje ciało wskoczy do polinezyjskiej wody. Jak na złość „ jak się człowiek spieszy to się diabeł cieszy” przez kilkanaście km ani jednej plaży publicznej. Na Tahiti mają wzdłuż całego wybrzeża dobrze zagospodarowane plaże z miejscami parkingowym i prysznicami ze słodką wodą toaletami i przebieralniami- wszystko za free. W końcu znalazłem pierwszą plażę gdzie zorientowałam się że kąpielówek nie mam na sobie -nie ,nie, nie byłem goły aż tak bezmyślny nie byłem ale mogłem chociaż w domu założyć pod szorty a tak to musiałam szukać ustronnego miejsca by się przebrać bo o tej porze a było ledwo po 7:00 rano jeszcze publiczne przebieralnie były zamknięte. Na domiar tego krem do opalania też został w domu. Z braku tego drugiego w ciągu kilku minut strzaskałem się tak mocno że obawiałem się nie tyle pieczenia skóry wieczorem i nocą co gorączki po nagłym rozgrzaniu organizmu a przecież następnego dnia miałam lądować w San Francisco gdzie ze względu na epidemie koronawirus mierzono temperaturę każdemu przyjeżdżającemu do USA i to by dopiero było jakby mój organizm miał gorączkę -nie wytłumaczyłbym Amerykaninowi, że ona jest od przegrzania organizmu! Na plaży dostałam również sms-a z informacją że mój lot następnego dnia będzie opóźniony o 3 godziny. Oczywiście od razu przelicznik w głowie czy oby na pewno zdążę przesiądź się i pozałatwiać wszystkie formalności w USA na kolejny lot do Panamy. Dziewczyna kąpiąca się z psem o imieniu Pope (to oczywiście imię psa) powiedziała mi że dalej jest lepsza plaża w lagunie z domkami na palach. 10 km dalej była piękna plaża z białym piaskiem a nie z wszechobecnym tu czarnym wulkanicznym. Jak niemal wszędzie na Tahiti taki i tu dosłownie kilka kroków od plaży rafa koralowa mieniła się koralowcami i kolorowymi rybkami typu Nemo. Raj! Od razu wskoczyłam do wody popływać. W rozbiegu niestety dwukrotnie dotknąłem gołymi stopami koralowców i trochę się pokaleczyłem – a rana w zetknięciu z słoną wodą sam wiesz jaki przyjemny ból daje. Przypaliło mnie mocniej niż sobie zdawałam sprawę. Pomyślałem, że chociaż jak wrócę do Polski to wszyscy powiedzą, że byłem w tropikach a nie gdzieś w zimnej Polsce. Z przegrzania oczywiście mózg mi wyparował i tym razem z plaży zapomniałem zabrać majtek- takie ładne, czarne były; jak przyjechałam ponownie na zachód słońca to już ich nie znalazłem; pewnie dobrze się noszą dziś na tyłku jakiegoś polinezyjskiego chłopaka- niech mu dobrze leżą! Ponieważ była niedziela postanowiłem odwiedzić tutejszy kościół. Większość Polinezyjczyków to protestanci w tym szczególnie w moim ulubiony nurcie: Baptystów. Chyba wszyscy mieli nabożeństwa rano bo po południu a zatrzymałem się aż w czterech miejscach, wszystkie świątynie były pozamykane. W stolicy wyspy Papeete wszedłem do katedry rzymskokatolickiej, jakżeż innej od naszych. Prosty ołtarz przyozdobiony setkami muszelek, egzotycznymi kwiatami, z witrażami z twarzami świętych ale o rysach polinezyjskich i szopką bo to jeszcze okres bożonarodzeniowy zrobioną z liści palmy kokosowej i bananowców ; na szopce ludzie pozawieszali zrobione z liści palmy łapy i koszyki do połowu ryb i ostryg – chyba jako amulety . Kościół w Papeete jest szeroko otwarty dla bezdomnych a tych w stolicy jest ogromna ilość. Przypłynęli tu z innych wysp w nadziej na lepszy byt a na wyspie zastali brak pracy i brak dachu nad głową. Nikt nie przychodzi z nich tu na modlitwę a po to by odetchnąć od upału przy wiatrakach pozawieszanych u sufitu . Jedynie tuż przy tronie biskupim zamontowano klimatyzację. Młodzi, starzy, siedzący, śpiący na świątynnych ławkach i jeden młody rzekłbym niewychowany dzieciak tak około 17 lat z włączoną smartfonem i słuchającym na cały regulator film o tematyce gangsterskiej. Co chwilę wybuchy jęków mordowanych przeplatały się z głośnym a jakże, śmiechem młodzieniaszka. Jak się w takich warunkach skupić na modlitwie? Miałem ochotę modlić się na głos, tak żeby pokazać, zwłaszcza temu młodemu, że miejsce to jest Święte i wymaga szacunku. Jak pomyślałam tak zrobiłem, jednak nikt się do mnie nie dołączył; nikt nawet nie przerwał swojej czynności . O mój Boże! Zdegustowany opuściłem ten przybytek. W każdą niedzielę na wyspach wszystko pozamykane. Na ulicach pustki. Miasto jakby wymarło. Nawet zwykłe bary chińskie pozamykane. Na podcieniach głównej ulicy poza kilkoma bezdomnymi tylko ja. Jeden błagał mnie o jedzenie ale jak mu coś dać skoro wszystko zamknięte i kupić się nie da. W końcu po 2 km spaceru znalazłem otwartego McDonald. Kupiłem zestaw burgerów, frytki i colę i wróciłem te 2 km z powrotem do tego biedaka. Nawet mi nie podziękował; wyciągnął z burgera mięso i po kawałku karmił nim swojego małego psa, którego ukrył pod pachą i przysłonił kurtką. Jeśli zaczął ucztowanie od nakarmienia swojego psa to musiał być to dobry człowiek! Co prawda tego dnia było też zamknięte główne targowisko miasta ale na jego obrzeżu kwiaciarki handlowały Ei- wiankami egzotycznych kwiatów – kupiłem jeden za… ponad 2 tys Franków polinezyjskich (80 zł)! Dumny ze swojego uczynku względem biednego z wiankiem na głowie wracałem do samochodu. Już wcześniej jadąc główną drogą wyspy rzucało mi się w oczy skupisko mocno zagęszczonych małych domków położonych na wzgórzu Papeete. Pomyślałam, że to miejscowe slumsy i warto tam pojechać i zobaczyć jak żyją tam ludzie. Niełatwo w plątaninie wąskich uliczek dojechać do tego osiedla ale czym byłem bliżej, tym coraz bardziej docierał do mnie obraz nie slumsów tylko jakiegoś dziwnego skupiska- dotarłem do miasta umarłych –tak, tak do cmentarza gdzie niemal wszystkie groby były wybudowane w postaci takich ala domków z reguły białych i w dodatku wszystkie należały do miejscowych Chińczyków których potomkowie zostali sprowadzeni na wyspy z Chin do pracy na plantacjach bawełny. Zresztą oprócz Polinezyjczyków to Chińczycy dziś stanowią drugą grupę etniczną wysp. Przy jednym grobie leżał czarny pies który wzrokiem śledził kroki jedynego żyjącego na tym obszarze człowieka czyli mnie. W misce nie miał wody a po wczorajszych opadach tu na górze zdążyły wyschnąć już kałuże. Nalałem do miski z wodociągu wody a on za jednym razem wypił całą miskę; dolałem następną, którą pozostawił sobie na później – nie wiem czy pies był rezydentem tego cmentarza czy też z miłości do pana po prostu z nim, z tęsknoty był nawet po śmierci na jego grobie. Pomyślałem sobie o moim Gringolu. Byłem taki w niego zapatrzony, że oddalając się, wpatrując się w niego wpadłem jedną nogą do szczeliny grobowej! Jak ja ją szybko wyciągałem i oglądałem czy oby na bucie nie było jakiś fragmentów grobowych. Jeszcze pod wspomnianym już wodociągiem szorowałem nieco poharowaną nogę a buty, które dotknęły spodu grobu zostawiłem w domu swoich tahitańskich gospodarzy. Na szczęście poza małymi piekącymi rankami nic mi się nie stało.
Wieczorem pojechałem raz jeszcze na plażę na zachód słońca. To co na pocztówkach, obrazach można oglądać- te zachody słońca to…prawda! W życiu naoglądałem się tych zachodów słońca ale ten na Tahiti był spektakularny! Zorza wieczorna towarzysząca odchodzeniu Słońca za horyzont , chciałoby się jeszcze dodać z powiem ciepłego polinezyjskiego wiatru we włosach mieniła się wieloma kolorami i ciekawymi układami. Na tle zachodzącego słońca w ciepłych wodach laguny pływało dwóch Fa’afafine (z biologicznego punktu widzenia mężczyźni, którzy czują się kobietami). Udało mi się nawet z nimi zamienić kilka słów i zrobić fotkę- byli naprawdę uroczy.
Poszedłem na ostatnie polinezyjskie piwo do pubu pod palmami nieopodal mojej chatki. Przy muzyce Eda Sheerana przeglądałem zrobione w tym dniu fotki.
Wyspany wyjechałem na lotnisko stosunkowo wcześnie bojąc się porannych korków przy wjeździe do Papeete- a takie niestety tu też występują niemal codziennie. Oddałem w ustalonym miejscu samochód i ruszyłem do odprawy bagażu. Wszystko przebiegało bardzo dobrze – nawet miejsce przy oknie dostałem, do momentu gdy zorientowałem się i to w toalecie, że nie mam teczki ze wszystkimi moimi dokumentami- w tym z paszportem, biletami, wizami! Początkowo bez paniki przeszedłem przez cały obszar terminalu; patrzyłem na siedzenia, byłem we wszystkich sklepach- nigdzie nie było. Kogo zapytałem też nie widział. Z minuty na minutę moje ciśnienie rosło doprawiając mnie prawie do łez! Poprosiłem obsługę lotniska o pomoc ale nikt za bardzo nie kwapił się do pomocy. W końcu jeden młody steward zaczął wydzwaniać w różne miejsca i po pół godzinie okazało się, że mój paszport i cała teczka są w głównym holu lotniska! Zastanawiałem się czy nie udać się do jakiegoś neurologa po powrocie do Polski bo mój mózg coraz częściej zaczyna zapominać o najważniejszych rzeczach. Przecież bez paszportu, wiz moja dalsza podróż byłaby niemożliwa i trzeba by było szukać pomocy w Ambasadzie Polski w Australii, bo to jest najbliższa w tej części świata nasza placówka dyplomatyczna (gdybym leciał bezpośrednio do Francji to wystarczyłby dowód osobisty, który dzięki Bogu miałem w kieszeni). No i znowu byłem najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi!
