Papua Nowa Gwinea zawsze chodziła mi po głowie. Ten jakże naturalny, zapomniany świat chciałbym kiedyś zobaczyć. Nie myślałam jednak, że w czasie mojej podróży do Australii i na wyspy Pacyfiku nieplanowo uda mi się pospacerować po Port Moresby – stolicy Nowej Gwinei. W Cairns w Australii odwołano mój bezpośredni samolot do Honiary na Wyspy Salomona. Nawet nie próbowano pomóc mi w zaplanowaniu nowego lotu tego samego dnia, twierdząc że już przebukowano mój wylot na kolejny- za dwa dni- i problemu nie ma. Niestety problem był, bo bardzo mocno pokrzyżowało by mi plany szczególnie, że chciałam podczas pobytu na Salomonach zobaczyć wyspę z moich dziecinnych marzeń- Malaitę. Przeszło 4 godziny na lotnisku trwały moje rozmowy z liniami w sprawie przebukowania mojego lotu, tak abym najpóźniej następnego dnia z rana znalazł się na Wyspach Salomona. Udało się ustalić nowy lot przez Port Moresby gdzie linie lotnicze zaproponowały mi w rekompensacie za niedogodności, pobyt w trzy- gwiazdkowym hotelu jako transfer. Dzięki temu następnego dnia do południa mogłem zaleźć się w Honiarze. No to w drogę- nieplanowane miejsce! Po wylądowaniu w Port Moresby podszedłem to stanowiska linii lotniczych gdzie otrzymam voucher na hotel. Przed terminalem specjalnie na mnie czekała taksówka, która zawiozła mnie do hotelu. Zdziwiło mnie, że taksówkarz przywitał się ze mną, otworzył i zamknął za mnie drzwi samochodu. Jakież było moje zdziwienie kiedy okazało się, że ów hotel do którego mnie wieziono to jeden z najlepszych hoteli w całym w całej Papule Nowej Gwinei przeznaczonym głównie na pobyt prezydentów i tym podobnych. Lokaj podjechał wózkiem po mój malutki bagaż- nieco zdziwiony, że tylko jedna torba i wyciągnął rękę po napiwek. Też był zaskoczony z jego wysokości- zaledwie 2 dolarów- ale jaki bagaż taki napiwek. W recepcji też mnie dziwnie zmierzyli wzrokiem prosząc mnie o paszport. Bardzo szybko okazało się jednak że jest to pomyłka i zamiast do hotelu przywieźć ambasadora jakiegoś państwa przewieziono mnie. Taksówkarz musiał się ostro z tej pomyłki wytłumaczyć. Szybko odwieziono mnie z powrotem na terminal ale już zwykłym busem. I znowu musiałem czekać na kolejny transfer do właściwego hotel. Hotel okazał się również do zaakceptowania- kompleksem kilku 3 gwiazdkowych hoteli ogrodzonych wysokim metalowym płotem. Przy dwóch bramach stacjonowali żołnierze aby nikt z gości nie opuścił terenu kompleksu. Nie mogłem pozwolić sobie aby będąc już w Port Moresby nie zobaczyć tego miasta. Moja pierwsza próba „ucieczki” niestety nie powiodła się. Jeden z żołnierzy zabronił mi wyjścia twierdząc że dla takich ludzi jak ja jest to bardzo niebezpieczne. Chodziłem dookoła kompleksu szukając jakiejś dziury w płocie ale nie znalazłem. Po pół godzinie dokonałem kolejnej próby tym razem wychodząc przez bramkę dla pracowników kompleksu hotelowego. Nikt nawet nie zapytał się mnie kim ja jestem a ja maszerowałem przed siebie nie odwracając się za siebie. Zabrałam ze sobą do plecaka kilka długopisów oraz plażowe gumowe piłki aby rozdać dzieciakom na pobliskim boisku których widziałem jadąc busem do hotelu. Wbrew zapewnieniom żołnierzy ludzie byli bardzo sympatyczni i nie było żadnych incydentów które w jakikolwiek sposób mogłyby mi zagrażać. Na miejscowym targu udało mi się kupić oryginalną maskę plemienia Mundugumor oraz kotekę z plemienia Arapesh czyli męskie ubranko dla „najlepszego przyjaciela”. Podążając ulicami w kierunku centrum które wskazywali mi tubylcy bo niestety żadnej mapy nie posiadałem a i drogowskazów było zbyt mało zahaczyłem o wspomniane już boisko przy szkole na którym dzieciaki i nie tylko chłopcy, grali mecz piłką zrobioną z materiału. Napompowałem zabrane piłki i podszedłem z nimi do nauczyciela, który z nimi był na boisku. Na jego ręce złożyłem te piłki i poprosiłem go aby my mógł rozdać również zabrane ze sobą długopisy. Dzieciaki dosłownie piszczały z radości i nawet z sąsiedniej ulicy zaczęły przebiegać kolejne dzieci lecz niestety nie miałem na tyle gadżetów i jedynie mogłem obdarować te z boiska. Chłopcy poprosili mnie jeszcze abym zagrał z nimi na co oczywiście przystałem ale moje umiejętności futbolowe musiały wyglądać groteskowo i zdecydowałam się jednak wycofać by mojej drużynie nie przy stworzyć

kolejnych utrat bramek.
Nieopodal parlamentu do którego zmierzałem a który jest jednym z najbardziej charakterystycznych obiektów na całej Papule Nowej Gwinei spotkałem osoby żujące Betel. Postanowiłem spróbować. Widząc moje zainteresowanie kilka osób próbowało pokazać mi w jaki sposób otrzymać krwistą papkę. Owoc Areki- palmy betelowej wysmarowany białą pastą mleka wapiennego zawinięty w liście pieprzu żuwnego musiałem przez 3 minuty pogryźć. Moje zęby i ślina od razu zabarwił się na krwisty kolor co dało efekt jakbym zjadł przed chwilką jakiegoś tubylca. Przez kilka godzin po powrocie do hotelu starałem się usunąć ten czerwony nalot na zębach ale nie pomogła nie tylko pasta do zębów ale i soda którą miałam przy sobie. Pomogła dopiero- coca-cola. Plując czerwoną śliną dotarłem wkońcu do najważniejszego obiektu Port Moresby czyli miejscowego parlamentu. To piękny obiekt wzniesiony w zadbanym palmowym parku. Jego gmach został oficjalnie udostępniony do zwiedzania w 1984 roku. Sam budynek symbolizuje chatę duchów plemion Arapesh, Itamul, Mundugumor zamieszkujących Sepik jedną z najdzikszych krain Papui Nowej Gwinei. Na portalu gmachu widnieje piękna mozaika przedstawiająca główne tradycje mieszkańców Papui. Sam gmach można oczywiście zwiedzać ale mi udało się dostać tylko do kawiarni wewnątrz jego budynku ponieważ przyszedłem tutaj już zbyt późno i gówna trasa zwiedzających była już niedostępna. Wokół budynku założone zostało sztuczne jeziorko oraz wiele fontann które tworzą przepiękny park w którym na co dzień mogą również wypoczywać mieszkańcy miasta. Oczywiście całego kompleksu strzeże strażnik który legitymuje każdą osobę wchodzącą na jego teren. Nie ma jednak z tym najmniejszego problemu chyba, że w czasie twojego pobytu w Parlamencie odbywają się obrady i park jest zamknięty dla zwiedzających.
W parku spotkałem prawdziwego Papuasa przyodzianego w ala piracki kapelusz z kolorowymi piórami Ptaka Rajskiego, który występuje tylko na tych terenach oraz w sukienkę z liści i skóry zamiast koteki.
To co urzekło mnie w Port Moresby to oprócz wspaniałych ludzi to przepiękna bujna roślinność szczególnie kwitnące o tej porze na fioletowo drzewa- Jacaranda.
I jeszcze na koniec- w drodze powrotnej do hotelu chłopcy z boiska raz jeszcze pomachali mi rękami pokazując, że jedna z piłek już została przebita a oczy żołnierzy z bramy hotelowej były tak zdziwione, że udało mi się wyjść i cało wrócić do hotelu że hej! Potem, już w czasie mojego lotu do Honiary dowiedziałem się od Koreańczyków, których widziałem rano na śniadaniu w moim hotelu, że żołnierze nie wypuszczają pieszo turystów z kompleksów ale już w taksówkach jak najbardziej- ponoć czerpią z tego prowizję od taksówkarzy za wjazd na teren hotelu.